wtorek, 13 sierpnia 2013
Rozdział 6
Żółty.
Żółte pasy na czarnej wstędze asfaltu, wijącej się wśród beżowych, brązowych, piaskowych pustkowi. I błękit, błękit nieba, który im bliżej opadał horyzontu tym bardziej płowiał w blasku słońca, prażącego tak silnie, jakby miało zamiar spalić cały świat, spopielić go na na nicość w swym gorącym świetle. Suche kępy marnej roślinności, rosnące po obu stronach drogi. Jak okiem sięgnąć żadnej żywej duszy, tylko co jakiś czas na nieboskłonie ukazuje się drapieżny ptak, krążąc gdzieś ponad niknącymi w dali wzgórzami. Krajobraz wydaje się rozpływać... albo to Ty się rozpływasz... w fatamorganach, nierealnych cudach na jawie. Gdy myślisz, że już goręcej być nie może, że nie wytrzymasz i zawrócisz porzucając swój cel, jedyny realny wyznacznik istnienia, słońce przechodzi z zenitu i opada coraz niżej i niżej. Obserwujesz jego bieg, jak pędzi ku zderzeniu z twardymi skałami, z których złożony jest ten świat, jednocześnie zastanawiając się, czy wcześniej nie rozpłynie się, przy spotkaniu ze swym ognistym bratem wydając zaledwie dźwięk wrzuconego do lodowatej wody gorącego kamienia.
Gorąco.
- Gorąco - mruknęła Blue. Siedziała teraz po turecku na fotelu pasażera. Włosy upięła z tyłu głowy, na nos założyła znalezione na tylnym siedzeniu okulary-lustrzanki, a pot spływał jej strużkami ze skroni. Na policzkach wykwitły jej rumieńce sprawiając, że jej blada cera nie wyglądała już tak strasznie w blasku dnia.
Izzy westchnął tylko, poprawił okulary (identyczne jak miała Blue) i dalej wpatrywał się w drogę przed siebie. Zrzuciwszy z siebie czarną koszulkę ukazał swój tors, który teraz cały lśnił, od potu, oczywiście. Na nim Blue skupiła swój wzrok i przejechała palcem po boku chłopaka, w miejscu, gdzie widniała długa i cienka, biaława blizna.
- Skąd to masz? - zapytała się, ciągle wpatrując się w miejsce, gdzie miała kontakt z jego skórą.
- Złapałem zaraz po tym, jak wyjechałem do Los Angeles - odpowiedział, a gdy dziewczyna milczała, mówił dalej. - Gdy miałem szesnaście lat stwierdziłem, że nie ma sensu zostawać w Nowym Jorku, że to bez sensu. Nie odpowiadało mi, w jakim kierunku zmierzało to miasto. Po szkole najpewniej poszedłbym do college'u i skończył przy jakiejś papierkowej robocie... Ale mnie to nie interesowało - prychnął i rzucił niezbyt zrozumiałym przekleństwem. - Zapakowałem parę książek, gitarę i pojechałem autostopem do L.A., wcześniej upewniając się, że nikt mnie nie będzie szukał. Najzwyczajniej świecie powiedziałem mojej rodzince, co o niej myślę. Nienawidzę mojej rodziny, kocham tylko Alice. Moją małą, słodką siostrzyczkę, która nigdy nie zadaje zbędnych pytań, która umie mnie pocieszyć, a także zgnoić jak zrobię jakiś debilizm - Stradlin uśmiechnął się szeroko i szczerze, tak, jak uśmiechał się bardzo rzadko i zamilkł na moment, wspominając lepsze chwile ze swojego życia.
- Nie było łatwo tam dojechać, ale później było jeszcze gorzej - kontynuował. - Przez kilka miesięcy nie miałem gdzie mieszkać, zostawałem na noc na dworcach, czasem na miejscówkach punków gdy takie znalazłem, ale to były najbardziej zawszone nory jakie kiedykolwiek miałem okazję oglądać. A widziałem już niejedno. Pewnego razu siedziałem pod takim... Nie wiem, jak to nazwać. Tak czy siak, był to taki placyk przed barem, gdzie rozstawione były stoły i ławki, a nad nimi rozciągnięto jakieś zadaszenie. Siedziałem na jednej z ław gdy usłyszałem krzyk. Zostawiłem wszystko i pobiegłem. Nie wiem, co mnie tknęło - im dłużej mówił, tym większe robił przerwy między zdaniami i coraz bardziej przypominał siebie, a ton głosu stał się bardziej "jego" i znikały z niego resztki wcześniejszego niespotykanego uśmiechu. - Jakiś koleś przyparł dziewczynę do ściany, trzymał nóż. Chciał ją zgwałcić. Rzuciłem się na niego, szamotaliśmy się. I tak oto załapałem tę bliznę.
- Blizny są jak mapa życia, pokazują kim byłeś, jesteś i będziesz. Blizn nie da się usunąć - powiedziała Blue po chwili, bardzo cicho.
Jeff nic nie odpowiedział i jechali w milczeniu aż do zachodu słońca. Do tego czasu krajobraz zaczął się zmieniać, pojawiły się drzewa. Najpierw niewielkie i pojedyńcze, później rosły w większych skupiskach, by pod koniec dnia przemienić się w mini kompleksy leśne. Na ziemi zieleniła się trawa, a w pewnym momencie blondynka dostrzegła coś niby migotanie wody.
- Jeff, tam chyba jest woda! - zawołała i wychyliła się ponad przednią szybą pędzącego samochodu.
Chłopak natychmiast posadził ją z powrotem na siedzeniu i zatrzymał samochód na poboczu. Oboje wyszli i upewniwszy się, że wzrok ich nie myli, szybko zaczęli ściągać niepotrzebne ubrania, rzucając je przy drodze i w samej bieliźnie pędząc do skrytego za drzewami jeziora.
- Będę pierwsza! - wrzasnęła dziewczyna, jednocześnie rzucając się w chłodną wodę, a za nią chwilę później wskoczył Izzy.
- Umiesz pływać? - sapnął, odgarniając oklapłe włosy z twarzy.
- Umiem! - odpowiedziała hardo, mierząc go spojrzeniem, po czym zwinnie przekręciła się na plecy i zaczęła płynąć.
W pewnym momencie wydarła się przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach krzykiem, jednocześnie wracając szybko i przylegając do chłopaka.
- Jezus Maria, co się dzieje? - Izzy zaczął rozglądać się wypatrując czegoś przerażającego, jednak nic takiego nie dostrzegł.
- Tsm były wodorosty... i one mnie zaczęły smyrać po plecach - wykrztusiła z siebie Blue.
Jeff popatrzył na nią, po czym wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Blondynka zaczęła słuchać tego niezwykłego zjawiska, bowiem Jeffrey śmiał się wspaniale. Po chwili czarnowłosy zamarł i zaczął tępo wpatrywać się w przeciwległy brzeg. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się śmiał. Ta dziewczyna miała na niego jakiś wpływ, a to samo w sobie mu się nie podobało.
Wtem strumień wody chlusnął go prosto w twarz i tak rozpoczęła się trwająca kilkanaście minut batalia. Wyszli później na brzeg, a gdy przedarli się przez drzewa stwierdzili, że ich ubrania i samochód zniknęły.
- Jak to do cholery możliwe?! przecież cały dzień nic tędy nie jechało, żadnych ludzi! - wykrzyknął Izzy, a gdy tylko echo jego słów ucichło z daleka usłyszeli warkot nadjeżdżającego pojazdu. Gdy wytężyli wzrok ujrzeli czarny furgon, jadący z tej samej strony, z której oni nadjechali. Z dala słyszeli odtwarzaną najpewniej z całą możliwą głośnością piosenkę "Highway To Hell".
Czarny pojazd zatrzymał się przed nimi, wielkie drzwi furgonu stanęły przed nimi otworem i pojawiła się w nich dziewczyna, uczesana w dwa kucyki sterczące po obu stronach jej głowy i podskakujące przy każdym ruchu.
- Wskakujcie! - krzyknęła, usiłując być głośniejszą niż muzyka.
Izzy i Blue wymienili spojrzenia. Blondynka wzruszyła ramionami i weszła do samochodu, a Izzy podążył jej śladem. Muzyka trochę przycichła.
- Jestem Alex - powiedziała dziewczyna w kitkach, po czym wskazała na miejsce kierowcy. - Tam jest moja starsza siostra, każe na siebie mówić Satanae, bo nie lubi swojego prawdziwego imienia, które według mnie jest słodkie - zachichotała radosnym dziewczęcym chichotem, co bardzo kolidowało z jej pieszczochami, podartymi szortami i koszulką Black Sabbath. - Gdzie jedziecie?
- Do Los Angeles - powiedziała Blue, uśmiechając się promiennie do Alex.
- O, to tak jak my! - odpowiedziała tamta, po czym o czymś sobie przypomniała i walnęła facepalma. - Wiecie co, ja Wam może jakieś ciuchy znajdę, a później opowiecie o sobie, okay? - powiedziała, po czym zaczęła szukać czegoś we wnętrzu piekielnego vana.
_____________________________________________________
No! To ja wracam! :D Przepraszam że tak krótko, ale to pierwsze co napisałam od dłuższego czasu i jestem z siebie bardzo dumna i prosiłabym Was o komentowanie, co o tym myślicie, bo jest to taki comeback i bardzo mi zależy na Waszej opinii ^^
I ogólnie mamy tu dwie nowe bohaterki! Przedstawiam Wam Alex (vel blogowa Misa Kii) oraz tajemnicza Satanae, która jest blogową... Satanae. Wiem, nie wysiliłam się .__.
Pozdrawiam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)