wtorek, 13 sierpnia 2013

Rozdział 6


Żółty.
Żółte pasy na czarnej wstędze asfaltu, wijącej się wśród beżowych, brązowych, piaskowych pustkowi. I błękit, błękit nieba, który im bliżej opadał horyzontu tym bardziej płowiał w blasku słońca, prażącego tak silnie, jakby miało zamiar spalić cały świat, spopielić go na na nicość w swym gorącym świetle. Suche kępy marnej roślinności, rosnące po obu stronach drogi. Jak okiem sięgnąć żadnej żywej duszy, tylko co jakiś czas na nieboskłonie ukazuje się drapieżny ptak, krążąc gdzieś ponad niknącymi w dali wzgórzami. Krajobraz wydaje się rozpływać... albo to Ty się rozpływasz... w fatamorganach, nierealnych cudach na jawie. Gdy myślisz, że już goręcej być nie może, że nie wytrzymasz i zawrócisz porzucając swój cel, jedyny realny wyznacznik istnienia, słońce przechodzi z zenitu i opada coraz niżej i niżej. Obserwujesz jego bieg, jak pędzi ku zderzeniu z twardymi skałami, z których złożony jest ten świat, jednocześnie zastanawiając się, czy wcześniej nie rozpłynie się, przy spotkaniu ze swym ognistym bratem wydając zaledwie dźwięk wrzuconego do lodowatej wody gorącego kamienia.
Gorąco.
- Gorąco - mruknęła Blue. Siedziała teraz po turecku na fotelu pasażera. Włosy upięła z tyłu głowy, na nos założyła znalezione na tylnym siedzeniu okulary-lustrzanki, a pot spływał jej strużkami ze skroni. Na policzkach wykwitły jej rumieńce sprawiając, że jej blada cera nie wyglądała już tak strasznie w blasku dnia.
Izzy westchnął tylko, poprawił okulary (identyczne jak miała Blue) i dalej wpatrywał się w drogę przed siebie. Zrzuciwszy z siebie czarną koszulkę ukazał swój tors, który teraz cały lśnił, od potu, oczywiście. Na nim Blue skupiła swój wzrok i przejechała palcem po boku chłopaka, w miejscu, gdzie widniała długa i cienka, biaława blizna.
- Skąd to masz? - zapytała się, ciągle wpatrując się w miejsce, gdzie miała kontakt z jego skórą.
- Złapałem zaraz po tym, jak wyjechałem do Los Angeles - odpowiedział, a gdy dziewczyna milczała, mówił dalej. - Gdy miałem szesnaście lat stwierdziłem, że nie ma sensu zostawać w Nowym Jorku, że to bez sensu. Nie odpowiadało mi, w jakim kierunku zmierzało to miasto. Po szkole najpewniej poszedłbym do college'u i skończył przy jakiejś papierkowej robocie... Ale mnie to nie interesowało - prychnął i rzucił niezbyt zrozumiałym przekleństwem. - Zapakowałem parę książek, gitarę i pojechałem autostopem do L.A., wcześniej upewniając się, że nikt mnie nie będzie szukał. Najzwyczajniej świecie powiedziałem mojej rodzince, co o niej myślę. Nienawidzę mojej rodziny, kocham tylko Alice. Moją małą, słodką siostrzyczkę, która nigdy nie zadaje zbędnych pytań, która umie mnie pocieszyć, a także zgnoić jak zrobię jakiś debilizm - Stradlin uśmiechnął się szeroko i szczerze, tak, jak uśmiechał się bardzo rzadko i zamilkł na moment, wspominając lepsze chwile ze swojego życia.
- Nie było łatwo tam dojechać, ale później było jeszcze gorzej - kontynuował. - Przez kilka miesięcy nie miałem gdzie mieszkać, zostawałem na noc na dworcach, czasem na miejscówkach punków gdy takie znalazłem, ale to były najbardziej zawszone nory jakie kiedykolwiek miałem okazję oglądać. A widziałem już niejedno. Pewnego razu siedziałem pod takim... Nie wiem, jak to nazwać. Tak czy siak, był to taki placyk przed barem, gdzie rozstawione były stoły i ławki, a nad nimi rozciągnięto jakieś zadaszenie. Siedziałem na jednej z ław gdy usłyszałem krzyk. Zostawiłem wszystko i pobiegłem. Nie wiem, co mnie tknęło - im dłużej mówił, tym większe robił przerwy między zdaniami i coraz bardziej przypominał siebie, a ton głosu stał się bardziej "jego" i znikały z niego resztki wcześniejszego niespotykanego uśmiechu. - Jakiś koleś przyparł dziewczynę do ściany, trzymał nóż. Chciał ją zgwałcić. Rzuciłem się na niego, szamotaliśmy się. I tak oto załapałem tę bliznę.
- Blizny są jak mapa życia, pokazują kim byłeś, jesteś i będziesz. Blizn nie da się usunąć - powiedziała Blue po chwili, bardzo cicho.
Jeff nic nie odpowiedział i jechali w milczeniu aż do zachodu słońca. Do tego czasu krajobraz zaczął się zmieniać, pojawiły się drzewa. Najpierw niewielkie i pojedyńcze, później rosły w większych skupiskach, by pod koniec dnia przemienić się w mini kompleksy leśne. Na ziemi zieleniła się trawa, a w pewnym momencie blondynka dostrzegła coś niby migotanie wody.
- Jeff, tam chyba jest woda! - zawołała i wychyliła się ponad przednią szybą pędzącego samochodu.
Chłopak natychmiast posadził ją z powrotem na siedzeniu i zatrzymał samochód na poboczu. Oboje wyszli i upewniwszy się, że wzrok ich nie myli, szybko zaczęli ściągać niepotrzebne ubrania, rzucając je przy drodze i w samej bieliźnie pędząc do skrytego za drzewami jeziora.
- Będę pierwsza! - wrzasnęła dziewczyna, jednocześnie rzucając się w chłodną wodę, a za nią chwilę później wskoczył Izzy.
- Umiesz pływać? - sapnął, odgarniając oklapłe włosy z twarzy.
- Umiem! - odpowiedziała hardo, mierząc go spojrzeniem, po czym zwinnie przekręciła się na plecy i zaczęła płynąć.
W pewnym momencie wydarła się przeraźliwym, mrożącym krew w żyłach krzykiem, jednocześnie wracając szybko i przylegając do chłopaka.
- Jezus Maria, co się dzieje? - Izzy zaczął rozglądać się wypatrując czegoś przerażającego, jednak nic takiego nie dostrzegł.
- Tsm były wodorosty... i one mnie zaczęły smyrać po plecach - wykrztusiła z siebie Blue.
Jeff popatrzył na nią, po czym wybuchnął niepohamowanym śmiechem. Blondynka zaczęła słuchać tego niezwykłego zjawiska, bowiem Jeffrey śmiał się wspaniale. Po chwili czarnowłosy zamarł i zaczął tępo wpatrywać się w przeciwległy brzeg. Nie pamiętał, kiedy ostatnio się śmiał. Ta dziewczyna miała na niego jakiś wpływ, a to samo w sobie mu się nie podobało.
Wtem strumień wody chlusnął go prosto w twarz i tak rozpoczęła się trwająca kilkanaście minut batalia. Wyszli później na brzeg, a gdy przedarli się przez drzewa stwierdzili, że ich ubrania i samochód zniknęły.
- Jak to do cholery możliwe?! przecież cały dzień nic tędy nie jechało, żadnych ludzi! - wykrzyknął Izzy, a gdy tylko echo jego słów ucichło z daleka usłyszeli warkot nadjeżdżającego pojazdu. Gdy wytężyli wzrok ujrzeli czarny furgon, jadący z tej samej strony, z której oni nadjechali. Z dala słyszeli odtwarzaną najpewniej z całą możliwą głośnością piosenkę "Highway To Hell".
Czarny pojazd zatrzymał się przed nimi, wielkie drzwi furgonu stanęły przed nimi otworem i pojawiła się w nich dziewczyna, uczesana w dwa kucyki sterczące po obu stronach jej głowy i podskakujące przy każdym ruchu.
- Wskakujcie! - krzyknęła, usiłując być głośniejszą niż muzyka.
Izzy i Blue wymienili spojrzenia. Blondynka wzruszyła ramionami i weszła do samochodu, a Izzy podążył jej śladem. Muzyka trochę przycichła.
- Jestem Alex - powiedziała dziewczyna w kitkach, po czym wskazała na miejsce kierowcy. - Tam jest moja starsza siostra, każe na siebie mówić Satanae, bo nie lubi swojego prawdziwego imienia, które według mnie jest słodkie - zachichotała radosnym dziewczęcym chichotem, co bardzo kolidowało z jej pieszczochami, podartymi szortami i koszulką Black Sabbath. - Gdzie jedziecie?
- Do Los Angeles - powiedziała Blue, uśmiechając się promiennie do Alex.
- O, to tak jak my! - odpowiedziała tamta, po czym o czymś sobie przypomniała i walnęła facepalma. - Wiecie co, ja Wam może jakieś ciuchy znajdę, a później opowiecie o sobie, okay? - powiedziała, po czym zaczęła szukać czegoś we wnętrzu piekielnego vana.



_____________________________________________________
No! To ja wracam! :D Przepraszam że tak krótko, ale to pierwsze co napisałam od dłuższego czasu i jestem z siebie bardzo dumna i prosiłabym Was o komentowanie, co o tym myślicie, bo jest to taki comeback i bardzo mi zależy na Waszej opinii ^^
I ogólnie mamy tu dwie nowe bohaterki! Przedstawiam Wam Alex (vel blogowa Misa Kii) oraz tajemnicza Satanae, która jest blogową... Satanae. Wiem, nie wysiliłam się .__.
Pozdrawiam!

niedziela, 3 lutego 2013

Rozdział 5


Noc miała się ku końcowi. Intensywny kolor nieba zaczynał blaknąć za sprawą słońca, które już niebawem miało wystrzelić zza linii horyzontu. Koła zielonego kabrioletu obracały się szybko po autostradzie krajowej. Dziewczyna i chłopak jechali w pełnym milczeniu, bowiem żadne z nich od momentu wyruszenia w trasę nie wypowiedziało ani pół słowa. Blue była przekonana, że Izzy jest na nią zły. Nie wiedziała tylko, z jakiego powodu. Ona przecież musiała tam pojechać. Nie mogła się tam nie pojawić. Tyle, że przez to nagłe i niezapowiedziane porwanie (przecież każdy nienormalny psychopata zapowiada porwania, co nie?) Izzy stał się milczący i nie zmrużył w nocy oka - sen z powiek i jakąkolwiek chęć rozmowy odbierała mu dodatkowo wskazówka prędkościomierza, oscylująca miedzy sto dziewięćdziesiąt a dwieście na godzinę. Blondynka nie zdejmowała nogi z gazu nawet w terenie zabudowanym, który, na dobrą sprawę, dawno temu zostawili za sobą.
Gdy słońce wreszcie pojawiło się na widnokręgu chłopak miał kompletnie dość. Niedobór narkotyków w jego ciele niemiłosiernie potęgował wrażenie, że świat w około nieprzyjemnie napiera na jego głowę. Czuł się, jakby siła przeciążeń miała z chwilę rozsadzić go od środka.
- Zwolnij wreszcie, do cholery! - wydarł się Jeff, na co Blue zareagowała hamowaniem tak ostrym, że Izzy z impetem uderzył się w czoło o deskę rozdzielczą.
Ciemnowłosy chłopak zaczął rozmasowywać bolące miejsce, soczyście przy tym klnąc. Blondynka siedziała bokiem do kierunku jazdy, wpatrując się wzrokiem bez emocji prosto w Stradlina.
Gdy ich oczy się spotkały, chłopak wręcz poczuł chłód bijący z myśli dziewczyny.
Kazał jej zwolnić.
Nie powinien.
Nie miał prawa, to ona prowadzi.
Ona.
Nie on.
- To ja prowadzę. Ja, nie ty. - powiedziała głosem równie wypranym z emocji co jej spojrzenie, ale w środku się w niej gotowało. Izzy znał ją zaledwie kilkanaście godzin i za cały magiczny proszek świata nie wiedział, jak ma przy niej postępować. Być uległym czy może raczej twardo obstawać przy swoim? Spróbować z nią dyskutować, nakazać jej co ma robić, delikatnie coś zaproponować czy w ostateczności użyć wobec niej siły?
Minuty mijały, słońce pięło się coraz wyżej, a Izzy w dalszym ciągu bił się z myślami. Gdy w jego głowie trwała gorączkowa gonitwa, ona była wyciszona, a jej umysł niczym niezaprzątnięty, jak niezmącona tafla wodna. Chłopak rozejrzał się wokoło. Po obu stronach szosy ciągnęły się pasy zbitych lasów i łąk, a między nimi znajdowały się niewielkie jeziora, mieniące się nieśmiało pośród traw. Za sobą mieli prostą drogę, nad którą zaczynały unosić się pierwsze fale gorąca. Spojrzał do przodu i zobaczył, że pas asfaltu skręca, chowając się za kępą drzew.
To takie trudne, dokonać wyboru. Zwrócić czy jechać do przodu, wciąż dalej i dalej, odkryć, co kryje się za następnym zakrętem?
Blue zaczęła wiercić się na swoim fotelu. Nie podobało jej się, że Izzy tak długo się zastanawia, praktycznie zapominając o jej obecności, a rozgląda się tylko na boki jak kurczak, używając do myślenia zapewne takiej samej liczby szarych komórek co kurczak.
Myśl ta spowodowała pojawienie się na twarzy dziewczyny z lekka złośliwego uśmieszku, oparła się jednak pokusie, by wyjawić ją towarzyszowi podróży. Z bliżej nieokreślonych przyczyn i pobudek zależało jej, by tego jednego człowieka do siebie nie zrazić. W zamian zapytała się tylko:
- Mogę już jechać dalej?
Izzy drgnął niespokojnie i budząc się z letargu zamrugał gwałtownie powiekami.
- Chwileczkę - odparł i wyjął z kieszeni woreczek, który schował tam poprzedniego dnia.
W czasie gdy chłopak usypywał z ostatniej działki heroiny kreskę, Blue otworzyła schowek i zaczęła go gruntownie przeszukiwać. Parę sekund później na jej kolanach spoczął stosik kaset, wśród których znaleźli się Stonesi, Queen, AC/DC, Van Halen, KISS, Def Lepparf i jeszcze parę innych.
Obok rozległo się pociągnięcie nosem i Stradlin rozparł się wygodnie na swoim miejscu. Z pojawieniem się nowej dawki narkotyku przestało mu cokolwiek przeszkadzać - podróż w nieznanym kierunku i wbrew swojej woli, nawet słońce, które zaczęło przypiekać i zmusiło oboje do pozbycia się kurtek i rzuceniu ich na tylne siedzenie.
Dziewczyna wrzuciła pierwszą lepszą kasetę do odtwarzacza, a gdy Jeff odpowiedział na jej pytające spojrzenie skinieniem głowy, docisnęła pedał gazu do podłogi. Silnik zwiększył obroty i z miejsca wyrwali do przodu.
***

Gdy skończyła się kolejna z rzędu kaseta Izzy odtrącił rękę Blue, która sięgała po następny album.
- No co? - zapytała się Jeffa, rzucając mu zdziwione spojrzenie.
- Patrz na drogę - rzucił tylko w odpowiedzi. - Mam zamiar Ci pośpiewać.
- Postradałeś rozum! - dziewczyna odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła perlistym śmiechem, chociaż właściwie jeszcze nie słyszała, jak śpiewa. - Zostawiłeś go gdzieś w tyle na autostradzie. Ale wiesz co? Mi to pasuje. Uwielbiam, gdy ludzie przestają myśleć racjonalnie.
Chłopak momentalnie spoważniał.
- To jest dobre! - wykrzyknął i rzucił się na schowek-w-którym-jest-wszystko w poszukiwaniu kartki i czegoś do pisania. Znalazł cały zeszyt i ołówek.
Skreślił szybko kilka wersów. Popatrzył chwilę na pozostające w tyle drzewa i dopisał jeszcze parę słów.
Blue w milczeniu obserwowała Izzy'ego, bojąc się, że rzeczywiście za mocno go przygrzało słoneczko, które, nawiasem mówiąc, prażyło teraz niemiłosiernie.
- Posłuchaj - mruknął Stradlin swoim normalnym, stradlinowym pomrukiem i zaintonował równie mrukliwą, stradlinową melodię:

He lost his mind today 
He left it out back on the highway 
On "65" 

She loved him yesterday 
Yesterday´s over 
I said ok 
And that´s allright 
Time moves on 
That´s the way 
We live and hope to see the next day 
And that´s allright 

Sometimes these things they are so easy 
Sometimes these things they are so cold 
Sometimes these things just seem to 
Rip you right in two 
Oh no man don´t let´em get you...



Blue nie wiedziała, co ma zrobić. Pierwsze, co ją zamurowało, to głos chłopaka. Wkradał się w najdalsze zakątki jej umysłu, gdzie rozbrzmiewał i świdrował w jej myślach. Drugie to fakt, że ktoś przerobił jej słowa na... piosenkę. Niewątpliwie była świadkiem objawienia niezwykłego talentu i geniuszu.

Izzy jakby powrócił z dalekiej, mrocznej krainy i zapytał się normalnym już tonem:
- Wiesz, skoro tyle interesujących rzeczy jest w tym nie wielkim schowku to ciekawe, co jest w bagażniku.
Oboje wymienili spojrzenia połączone z chytrymi uśmieszkami. Blue zatrzymała samochód, trzasnęły drzwiczki. Parę kroków po rozgrzanym asfalcie, przekręcenie kluczyka w zamku bagażnika i oczom Izzy'ego i Blue ukazały się równiutkie rzędy błyszczących się w słońcu butelek i mnóstwo woreczków o białej zawartości.
- O taaaaak... - zamruczał zadowolony Izzy. Teraz mógłby jechać nawet do Kambodży.


__________________________________
Zapraszam do komentowania :3





sobota, 26 stycznia 2013

Rozdział 4


Anna szukała kluczy w torebce, starając się zbytnio nie hałasować. Była trzecia w nocy i Izzy z Blue najprawdopodobniej spali, więc nie chciała ich obudzić. Taką miała nadzieję, że spali. Według gorszego scenariusza Blue mogła zamordować chłopaka i obecnie chować jego szczątki po śmietnikach Nowego Jorku. A w najczarniejszym z czarnych scenariuszy, Izzy i Blue mieli się w sobie zakochać i obecnie poddawać próbie wytrzymałość sprężyn w łóżku. Jednak jak na takie zajęcia, na klatce było za cicho - przy tak cienkich ścianach Skye słyszałaby każde zgięcie się sprężyny.
Dziewczyna próbowała odgonić natrętne obrazy potrząśnięciem głowy, ale sprawiło to tylko, że jej słabe poczucie równowagi zostało całkowicie unicestwione i zatoczyła się na drzwi, które... były otwarte.
Bliskie spotkanie z wykafelkowaną podłogą korytarza sprawiło, że głowę Ann rozrywał niesamowity ból. Z rozciętego łuku brwiowego sączyła się na podłogę krew, jednak przypływ adrenaliny sprawił, ze w tym momencie najważniejszą rzeczą stało się pytanie, które zdominowało całkowicie jej świadomość: gdzie jest Blue?
Przeszukanie małego mieszkania zajęło dziewczynie paręnaście sekund, ale po jej przyjaciółce i Izzy'm pozostały tylko kubki po kiślu i wszechobecne śmieci.
Czarnowłosa wróciła na klatkę, przysiadła na schodach i chowając głowę w ramionach, zaniosła się rzewnym płaczem.



*kilka godzin później*


Telefon dzwonił i dzwonił, a czarnowłosa dziewczyna siedziała tylko na kuchennym krześle, patrząc się tępo w aparat. Blue by nie zadzwoniła, nigdy nie dzwoniła jak znikała, taką miały niepisaną umowę. Po prostu wracała, kiedy miała na to ochotę. Ale zwykle było to parę godzin i dziewczyna nigdy nie wychodziła, gdy Ann nie było w domu.

Czarnowłosa mrugnęła parę razy, by pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia w kącikach oczu. Po chwili dwie wielkie łzy znalazły się na jej policzkach, a po nich spłynęły następne i następne.
Siedziała tak jeszcze przez wiele kwadransów, aż w pewnym momencie usłyszała głośne pukanie do drzwi i nawoływanie:
- Anna? Blue? Jesteście tam? - to Alice stała pod drzwiami. Jednak hałasy w tle zrodziły w Ann przekonanie, że jej przyjaciółka nie jest sama. Nie myliła się.
- Stradlin! Otwieraj, kurwa! Albo wchodzimy siłą! - jakiś miękki, męski głos zaczął krzyczeć jednocześnie z Alice, w której tonie już dało się wyczuć panikę.
Trzeci głos, bardzo skrzeczący, uciszył wszystkich, po czym powiedział ciszej:
- A sprawdziliście, czy może drzwi nie są otwarte?
Po chwili ciszy rozległo się skrzypnięcie zawiasów. Alice wpadła jak burza do mieszkania i gdy spojrzała w stronę kuchni, serce w niej zamarło. Anna siedziała przy stole, włosy miała kompletnie rozczochrane, a połowa twarzy ubarwiona była ciemnoczerwoną posoką, w której strumyk łez zrobił przerwę. We krwi była także bluzka dziewczyny i spodnie, a sama wydawała się nierealnie blada.
Isbell stała w progu i pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co powiedzieć. Za nią w drzwiach pojawiły się twarze trzech mężczyzn o długich włosach i kupa włosów, które były czwartym z nich. Zza zszokowanej ściany kudłów, z której dało się usłyszeć takie wyrażenia, jak "W chuj", "O kurwa" i "Ja pierdolę", a także setki innych, niesklasyfikowanych jeszcze przekleństw, wybił się niepewny, kobiecy głos.
- Stevie, co się dzieje? Nic nie widzę...
Niższy z dwóch blondynów odwrócił się do tyłu i przepuścił przed siebie młodą dziewczynę, na oko w piątym miesiącu ciąży, którą trzymał kurczowo za rękę. Miała duże zielone oczy w kształcie migdałów, pełne usta w kolorze dojrzałej maliny i kasztanowe włosy. Wydawała się być tak krucha i delikatna, jakby miał ją połamać lekki powiew wiatru.
Gdy zobaczyła Annę, na jej twarzy wpierw wymalowało się zdziwienie, ale już ułamek sekundy zastąpiła je determinacja.
- Steven, weź jakiś ręcznik - powiedziała do chłopaka, puściła jego rękę i podeszła do Skye. Palcami odgarnęła jej włosy z twarzy, a jej ukochany rozglądał się w łazience za ręcznikiem.
- Mam na imię Lise - zaczęła dziewczyna. - Wszystko będzie dobrze. Cii, nie płacz... - mówiła do Ann gładząc ją po policzku, gdy Steve przyniósł jej wilgotny ręcznik. - Pomożemy ci - uśmiechnęła się delikatnie do zakrwawionej dziewczyny i zaczęła przecierać jej twarz. - Opowiedz nam, co się stało. Pomożemy ci - dodała, na co kąciki ust czarnowłosej lekko drgnęły i uniosły się w marnej imitacji uśmiechu.



__________________________________________
Okej, napisałam. Bohaterów uzupełnię w najbliższych dniach, teraz nie mam czasu.
Krótko, niestety :c
Komentujcie! :)







piątek, 18 stycznia 2013

Rozdział 3.

Lize, kocham Cię XD Ty mój kaloszu do pary *_____*
Kocham też Szatanu.
Kocham Sumi.
Kocham Mikaelę, dziękuję za kartkę ;*
To to jest dla Was :3


Blue niepewnie uchyliła drzwi i od razu w cienkiej szczelinie między futryną pojawiły się czarne oczy jej przyjaciółki.
– Blue – powiedziała Anna najspokojniej, jak umiała. – Alice dziś nie przyjdzie.
Blondynka zmroziła Annę wzrokiem, która bacznie przyglądała się zamianom nastroju drugiej dziewczyny. Widząc, że w miarę dobrze idzie jej przyswajanie informacji, kontynuowała:
– Ale jest jej brat, Dede… – słysząc chrząknięcie z tyłu, szybko poprawiła swój błąd. – To znaczy Jeff… Eeem, albo Izzy…
– Cokolwiek – wtrącił chłopak.
Blue, słysząc ton chłopaka od razu szeroko się uśmiechnęła i wyszła z łazienki, nieomal nokautując drzwiami swoją przyjaciółkę.
– Może być – gdy blondynka to mówiła, uśmiech cały czas nie schodził z jej twarzy. Uściskała skołowaną Ann i praktycznie wypchnęła za drzwi wejściowe. – Papa! – wykrzyknęła, po czym zatrzasnęła za dziewczyną z hukiem drzwi, zostając sam na sam z Izzy’m, który zaczynał się bać.
– Jesteś może głodny?
– Emm.. w sumie – zastanowił się chwilę. Nic nie jadł od dobrych trzech dni, bo i po co, gdy czas na przygotowywanie jedzenia można przeznaczyć na coś o wiele ciekawszego, jak grzanie hery lub opróżnianie butelek? Co ja tu właściwie, kurwa, robię?, pytał sam siebie, po czym wzruszył ramionami i dał zaciągnąć się do kuchni, gdzie drobna dziewczyna usadziła go na stołku i postawiła talerz
z kanapkami z dżemem. Nawiasem mówiąc, był to raczej dżem z kanapką.
– Dzięki – mruknął, wsadzając sobie pierwszą do otworu paszczowego. Blue skubała jedzenie i bacznie przyglądała się chłopakowi, którego oczywiście rozpoznała od razu.
W kuchni, która była o niebo lepiej oświetlona niż korytarz czy sypialnia, dało zauważyć się parę ciekawych szczegółów w wyglądznie chłopaka. Jego włosy były czarne, jednak z granatowym (a może nawet fioletowawym?) poblaskiem. Na szczęce, z lewej strony, miał pieprzyk, a w lewym skrzydełku nosa niewielki kolczyk. Przesunęła wzrokiem po jego silnych ramionach i klacie, której walory uwydatniał czarny, obcisły T-shirt. Wróciła do jego twarzy i czarnych oczu, które od dłuższej chwili się jej przypatrywały.
Izzy był zaciekawiony tą małą osóbką, która tak bezczelnie mu się przyglądała. Ale zamiast wyjść, jak to miał w takich przypadkach
w zwyczaju, został – coś w niej było, co nie pozwalało mu jej zwyczajnie olać.
Może to, jak w jej włosach odbijały się świetlne refleksy. Albo to znamię w kąciku oka o wielkości pestki jabłka. Była taka zwyczajna ale jednocześnie… niezwyczajna. Brawo, świetna logika, pomyślał chłopak z przekąsem.
Blue była zgrabna, a barka jakiś nieziemsko wielkich piersi nie zmieniał faktu, że była atrakcyjna dla gitarzysty. A to nie wróżyło dobrze. Od dziewczyny biła taka pewność siebie, roztaczała wokoło aurę, która przyciągała go niczym ziemskie przyciąganie. A jej oczy… jej oczy miały kolor niczym błękitny ocean.
Izzy wciągnął głęboko powietrze przez nos i szybko odwrócił wzrok, po czym wbił go w talerz, na którym ostały się tylko okruszki.
– Pójdziemy na spacer?
Chłopak drgnął na dźwięk głosu dziewczyny, bowiem w pomieszczeniu panowała idealna cisza. Anna przed wyjściem wyłączyła radio i wszędzie było cicho.
- M-może później – powiedział. Sam nie wierzył, że się zająknął na początku. To były jakieś czary, bo jak to wytłumaczyć? Nigdy nie mówił na darmo, a jak już się odzywał, to zawsze był pewny tego, co mówi. Zawsze.
- Dzięki – mruknął i wstał od stołu. Poszedł do sypialni, jak najdalej od niej. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym za sprawą zasłon panował półmrok. Gdzie nie gdzie leżały w nieładzie ubrania, łóżko było nie pościelone a w kącie pokoju coś wyraźnie śmierdziało. Izzy podszedł i zauważył, że smrodek unosił się z klatki, w której jakieś dwie futrzane kulki patrzyły się na niego wyłupiastymi oczami jak paciorki.
Stradlin wpatrywał się w świnki morskie tak usilnie, że nie zauważył, kiedy Blue znalazła się obok niego. Ocknął się dopiero wtedy, gdy jeden z futrzaków znalazł się jakieś trzy cale od jego twarzy.
- To jest Kiwi – Blue praktycznie rzuciła małe, przerażone zwierzątko na klatę tego większego, równie  przerażonego zwierzątka. – A ten drugi kłak to Pusia, tyle że ona gryzie i jej nie wyjmuję.
Dziewczyna zbliżyła się do Jeffa i podrapała za uszkiem świnkę, na co ta zaburczała jak… jak… jak stary telefon.
- Jakie śmieszne – powiedział Izzy i zaśmiał się, jednak po chwili mina mu zrzedła, Blue za to rzuciła się na łóżko i zaczęła się turlać ze śmiechu. Chłopak odłożył zwierzaka do klatki, a ten szybko schował się w domku, pozostawiając czarnowłosego z dosyć mokrym prezentem na bluzce.
- Fuck – mruknął Izzy i popatrzył się z wyrzutem na ocierającą łezki z kącików oczy Blue. – Wiedziałaś, że to zrobi!
- Nie! – zaprzeczyła dziewczyna, energicznie kręcąc głową, przez co jasne loki zaczęły podskakiwać na wszystkie strony. – Po prostu twoja mina była bezcenna!
Jeff westchnął ciężko i zdjął zasikaną przez Kiwi bluzkę. Blue podeszła, wyjęła ubranie z jego rąk i poszła dorzucić do prania, po czym wstawiła pralkę. Wróciła do chłopaka, który wciąż stał w tym samym miejscu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Blondynka popatrzyła się chwilę na jego umięśniony tors, który bez koszulki prezentował się o wile lepiej, i wyciągnęła ze stojącej przy drzwiach szafy dużą, luźną koszulkę w czarnym kolorze.
- Powinna pasować – powiedziała dziewczyna i ze smutkiem patrzyła, jak chłopak zakłada na siebie koszulkę. Była trochę za luźna, ale to mu nie przeszkadzało.
- Dzięki – mruknął.
Ten facet chyba umie tylko mruczeć, myślała Blue, a na głos powiedziała:
- To co robimy?

***KILKA GODZIN OGLĄDANIA TELEWIZJI I JEDZENIA KIŚLU PÓŹNIEJ***


- Izzyyyy – jęknęła rozwalona na łóżku Blue. – Obiecałeś mi spaceeeer!
- No dobra, chwilę… tylko wstanę – odpowiedziała jej jakaś masa leżąca na podłodze i gapiąca się tępo w telewizor.
Po kolejnej długiej godzinie tej dwójce udało się wstać, ogarnąć swój wygląd i wyjść z mieszkania. Było już ciemno, a powietrze szybko traciło na temperaturze. Dziewczyna otuliła się szczelniej białą, skórzaną kurtką i ruszyła w dół ulicy, a Izzy poszedł za nią niczym cień.
W czasie tego jednego dnia to stworzenie stało mu się całkiem bliskie – tak samo nie lubili ludzi, a kochali kisiel, głupawe seriale w telewizji i nic nie robienie cały dzień. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, tak żeby nikt nie widział. Podobała mu się. Ale coś zmąciło tą idealną chwilę, gdy obserwował jej pośladki poruszające się w rytm kroków blondynki. Głód. Nie brał od rana. Sprawdził kieszenie kurtki – znalazł niewielki woreczek w środkowej kieszeni. Mało, nie dotrzymam do jutra, przemknęło mu przez głowę.
W czasie gdy Izzy zajęty był rozmyślaniem o heroinie, Blue wskoczyła do zielonego kabrioletu stojącego przy chodniku. Gdy zaczęła gmerać przy desce rozdzielczej, Izzy dwa metry dalej wytrzeszczał oczy.
- Co ty robisz?! – syknął, podbiegając do samochodu. – Ktoś cię zobaczy! Wysiadaj! – próbował przemówić dziewczynie do rozsądku, ale gdy otworzyła skrytkę przy miejscu pasażera, a jej oczom ukazały się kluczyki, wielki, triumfalny uśmiech wykwitł na jej twarzy.
Odpaliła silnik.
- Wskakuj! – powiedziała do chłopaka, a oczy niebezpiecznie jej zabłyszczały. To nie wróżyło dobrze. – Liczę do pięciu. Raz… dwa… trzy…
Izzy wskoczył na tylne siedzenie i w milczeniu przesiadł się do przodu, gdy dziewczyna ruszała z miejsca z piskiem opon. Nic nie powiedział, chociaż wszystko aż w nim krzyczało: nie!


__________________________________________
To dochodzimy do tego momentu, gdy zaczyna się właściwa część opowiadania :D Zapraszam do komentowania – to na prawdę jest dla mnie ważne. Dzięki temu mobilizuję się, by pisać dalej. Więc jeśli przeczytałeś, zostaw po sobie chociaż dwa słowa. Proooszę OuO

Rozdział 2.


Napisałam to. Ja. Sama. Tymi palcami! *macha sobie tymi patyczakowatymi tworami przed twarzą*
Jestem ciekawa, czy kogoś to rozwinięcie akcji zdziwi, mwahahaha. Koncert się zaczyna i... BUM, NIESPODZIANKA!
Dedykuję go: Lize, Misie Mikaeli, Szatany, Marcie (u której pojawiają się znów rozdziały, tyle że pod nowym adresem: www.duffowa-dust-n-bones.blogspot.com , czytajcie i komentujcie kochani!) i wszystkim tym, którzy ze mną wytrzymują :D Kocham Was wszystkich i każdego z osobna!
Czytajcie, zapraszam do komentowania :)
~nie-do-końca-sprawna-na-umyśle ZuZ



Przez szczelnie zasłonięte żaluzje do dusznego pokoju usiłowały przebić się promienie letniego słońca. W pomieszczeniu dało wyczuć się wszechobecną aurę snu, ten przytłumiony zapach pościeli, kurzu i jakiś innych, nieopisanych przez człowieka jeszcze woni, komponujących się w ten arras. Gdyby można było ubrać to  wszystko w barwy, dominowały by brązy i zaśniedziałe złota. Idealną ciszę zalegającą w mieszkaniu mącił jedynie dźwięk pracującej lodówki i równomiernych oddechów dwóch dziewczyn. Jedna z nich poruszyła się pod cienką kołdrą i ziewając zaspanie otworzyła oczy. Zwróciła je w stronę stojącej po prawej szafki nocnej, na której po paru sekundach rozdzwonił się budzik. Brunetka szybkim i zdecydowanym uchem wyłączyła go i spojrzała na swoją towarzyszkę, która przeklinając to, na czym świat stoi, zagrzebała się głębiej w ciepłe i bezpieczne otoczenie, jakim było rozległe, praktycznie trzyosobowe łóżko.
- Blue, skarbie, śpij jeszcze, śpij - mruknęła sennie Ann, z typową dla siebie poranną chrypą, po czym powolutku wstała i ruszyła do drugiego pokoju, jakim była niewielka łazienka.
- Skyeee, do cholery, myj ciszej te zęby! TU SIĘ ŚPI! - ryknęło wściekłe zwierzę, które zostało zirytowane tą poranną niesubordynacją swojej niewol... ee, przyjaciółki.
Ann tylko wzruszyła ramionami i po załatwieniu wszystkich spraw łazienkowych, włączając w to ubranie się i uczesanie, poszła do kuchni. Nucąc wesoło pod nosem, dziewczyna zaczęła przygotowywać śniadanie sobie i zwierzęciu, które właśnie barykadowało się w łazience. Wstawiła wodę na kawę i zaparzyła dwa wielkie kubki. Ogromne.
- It's so easy, easy, when everybody's tryin' to... - perfekcyjnie wyśpiewane wersy jednej z piosenek z wczorajszego koncertu przerwał ostry dźwięk telefonu. Zaskoczona brunetka sięgnęła po znajdującą się na wyciągnięcie ręki słuchawkę i odebrała połączenie.
- Halo? - spytała niepewnie.
- Ann? Ann! Słuchaj, skarbie, miałam dzisiaj wpaść do Blue , prawda? Bo ty jedziesz tam gdzieś, do Bostonu, jak dobrze pamiętam. Słuchaj, ja nie mogę przyjść, ale mój brat jest w mieście i czy nie byłoby problemu, gdyby to on wpadł? - lawina słów niezwykle szybko i melodyjnie wypowiedzianych przez rozmówczynię Skye powinna była ją przygnieść do samej wykafelkowanej podłogi, ale mimo obaw dziewczyny, nic takiego się nie stało.
- Alice... Ehm, pewnie, że nie ma problemu. A który z twoich braci przyjdzie, Garrett czy Dede? - wtrąciła nieśmiało brunetka.
- Dede, Dede, wpadł na dwa tygodnie. Powinien za chwilę u was być. Skarbie, ja lecę, bo dzwonię z pracy i klienci przyszli, miłego dnia, papatki! - powiedziała Alice i rozłączyła się.
- Pa - westchnęła Anna do sygnału i odwiesiła słuchawkę. Uśmiechnęła się do siebie - cała Alice, trajkocze jak najęta i zawsze jest taką optymistką, jakby nic nigdy jej nie martwiło i niczym się nie przejmowała.
Anne przygotowywała dwa stosy kanapek: jeden na śniadanie dla niej, Blue i wspomnianego chłopaka, drugi zaś jako zapasy na drogę do Bostonu, bowiem dziewczyna miała tego dnia do wykonania pewne nie cierpiące zwłoki zadanie. Automatycznie rozsmarowywała na równo ukrojonych kromkach chleba odrobinkę masła i dużo dżemu, bardzo dużo dżemu, potrafiła zużyć cały duży słoik na jedno śniadanie - ba, nawet, jeśli jadła sama! W kuchni czuła się na swoim miejscu, jak nigdzie. Dziewczyna uwielbiała gotować, było to jej pasją od maleńkości. Była z resztą prawą ręką szefa kuchni w jednej z prestiżowych nowojorskich restauracji i pięła się śmiało po szczeblach kariery.
Przysiadła na brzegu i zaczęła przeżuwać przygotowane kanapki. Sięgnęła do stojącego na parapecie radia i ustawiła na pierwszą lepszą stację, która nadawała całkiem fajne kawałki. Kilka utworów i kanapek później, mniej-więcej w połowie piosenki "Girls, Girls, Girls" Mötley Crüe rozległo się niepewne stukanie do drzwi. Anna zeskoczyła ze stołka, otrzepała ręce i ubranie z okruszków, rękawem przetarła usta i otworzyła drzwi. Ze starszym bratem przyjaciółki widziała się, gdy miała czternaście lat. Chłopak był od niej dokładnie dwa lata starszy, a po ukończeniu lat szesnastu wyjechał z miasta i tyle go widzieli. Odkąd pamiętała wagarował i włóczył się po ulicach z gitarą, nieporadnie próbując poderwać jakieś dziewczyny. W ostatecznym rozrachunku wyjechał dziesięć lat temu do Los Angeles robić karierę muzyczną i tyle go widziała. Wracając do podrywania: pewnego razu, po dosyć mocnych ulewach, siedział na barierce przy ulicy, a Anna i jej koleżanki przypatrywały się poczynaniom kolegi, dla którego wszystkie (za wyjątkiem Skye, oczywiście) zrobiły by wszystko. Wypatrzył sobie jakąś dobrze wyposażoną przez naturę blondynkę, na oko pół raza starszą od niego. Zaczął grać coś Zappelinów, a dziewczyna rzuciła mu tylko ukradkowe spojrzenie i przewróciła oczami, jednak zatrzymała się i słuchała. Kilkanaście sekund później z dość sporą szybkością nadjechał autobus i biedny Dede został gruntownie zlany wodą. Dziewczyna wybuchnęła głośnym śmiechem i odmaszerowała, dumnie kręcąc tyłkiem.
Anna Sue uśmiechnęła się na to wspomnienie i z uśmiechem otworzyła drzwi, by po chwili szeroko otworzyć oczy ze zdziwienia. Prawda, mężczyzna, którego zobaczyła na klatce schodowej był kościsty i wysoki, jak tamten chłopak, którego pamiętała z młodzieńczych lat. Wszystkim innym natomiast się różnił. Włosy wystające spod kapelusza z rondem z kasztanowego brązu zmieniły kolor na czarny, na nogach miał kowbojki, w które wpuszczone były skórzane spodnie. Miał jeszcze znajomo wyglądającą dżinsową kurtkę i koszulkę z odjazdowym rysunkiem Stevena Tylera z Aerosmith na scenie. Oprócz tego miał na nosie wielkie, czarne okulary. Wyglądał niczym jakaś gwiazda rocka ukrywająca się przed paparazzi.
- Dede? To... ty? - wykrztusiła po chwili dokładnego lustrowania go wzrokiem.
- Nie, kuźwa, święty Mikołaj - odpowiedział chłopak i się wyszczerzył. - Dawno cię nie widziałem - powiedział półgębkiem, jak to miał w zwyczaju i przechodząc obok dziewczyny poczochrał jej włosy, na co ta zaczęła protestować.
W czasie gdy chłopak zapoznawał się z rozplanowaniem mieszkania i zdejmował zbędne rzeczy, dziewczyna spakowała swój prowiant do przygotowanej wcześniej torby i zakładając ją na ramię, zwróciła się do przebywającego w sypialnio-salonie Dede.
- Powinnam wrócić do wieczora - na te słowa czarnowłosy uniósł pytająco jedną brew, aż wyszła za oprawki ciemnych okularów. - Jak nie to... będę cię musiała poprosić, byś został tu z nią na noc - powiedziawszy to, wlepiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt na podłodze.
Chłopak zdjął szkła i wytrzeszczył na dziewczynę oczy. Że co ona usiłowała mu przekazać?!
- Przepraszam! Ale Alice powinna ci wszystko wyjaśnić - westchnęła. - To właściwie moja wina, mogłam załatwić to wcześniej, a nie czekać aż leki się skończą.... Bo widzisz, Blue ma zaburzenia psychiczne i bez leków nie powinna zostawać bez opieki. Przepraszam! - zwróciła oczy na zakłopotanego chłopaka i omal się nie przewróciła. - Jezu!
Złapała się futryny drzwi kuchennych. W tym momencie dałaby sobie głowę uciąć, że tego samego chłopaka widziała na wczorajszym koncercie i to bynajmniej nie wśród publiki.

Rozdział 1.



Blue wypowiedziała parę słów szeptem, niewiele głośniejszym niż szelest liści poruszanych letnim wiatrem. Anna odwróciła się w jej stronę, odrywając wzrok od świetlnych neonów i przenosząc go na przyjaciółkę, która nerwowo przygryzała swoją dolną wargę. Jeszcze zamyślona czarnowłosa zmarszczyła brwi, sprawiając tym samym, że między jej cienkimi i zadbanymi brwiami pojawiły się dwie niewielkie zmarszczki. Jej towarzyszka zaprzestała znęcania się nad swoimi pełnymi ustami w kolorze dojrzałej maliny i wygięła je w jednym z najpiękniejszych i najbardziej promiennych uśmiechów, jakie miała do zaoferowania światu.
- Skye, nie puszczaj mnie - powtórzyła głośniej Blue i splotła palce ich dłoni w pewnym uścisku.
Anna przytaknęła i rozchmurzyła się. Raczej nic nie powinno pójść po złej myśli, z uporem odganianej przez Skye. Jednak, jak sama doskonale wiedziała, należy brać pod uwagę każdą ewentualność.
Światło uliczne zmieniło kolor z ciemnoczerwonego na jarzący się zielony. Dziewczęta ruszyły ramie w ramię przez przejście, przy akompaniamencie dźwięków pracujących silników i tupotu ludzkich butów na asfalcie. Zawsze szły jak najbardziej z brzegu i najbliżej samochodów, już gotowych by rwać na przód...
Blue wykonywała wtedy wolną ręką delikatne ruchy, przepuszczając między palcami światła reflektorów. Dobrze, że nie padał deszcz. Wtedy blondynka najpewniej ciągle stałaby na chodniku, zafascynowana tańcem kropli w świetle, pozwalając, by ci wszyscy ludzie przeszli obok niej, goniąc za swoimi sprawami, śpiesząc się, nie wiadomo po co i gdzie. Przecież i tak wszyscy kiedyś umrzemy, a wtedy to, co dzisiaj wydaje się najważniejszą częścią naszej egzystencji, będzie niewiele więcej warte niż garść popiołu. Dlatego ta blondynka cieszyła się każdą chwilą i zachwycała się każdą rzeczą codzienną, dla niej jakże niezwykłą w swojej prostocie...
Zamyślona nie zauważyła, gdy zbliżyły się do celu swojej podróży. Przed majestatycznym budynkiem hotelu zebrał się już spory tłum ludzi. Zewsząd dało się usłyszeć głośne rozmowy, czy wybuchy śmiechu przy akompaniamencie brzęczących łańcuszków przy spodniach, na szyjach, nadgarstkach czy Bóg jeden wie gdzie jeszcze.
Anna odwróciła się do tyłu, rzucając tęskne spojrzenie na swoje ulubione The Pond, skryte za zielonym listowiem drzew otaczających Central Park od strony Ritza. Nagle naszła ją ochota by znaleźć się na swoim ulubionym cyplu, tam gdzie z ziemi wystają korzenie starego dębu i usiąść razem z Blue na kamieniu i posiedzieć sobie w ciszy. Jednak na dzisiaj miały zupełnie inne plany, które jednak też jej odpowiadały. Nie mogą przecież całego życia przesiedzieć same, napawając się ulotną chwilą życia. To byłoby zdecydowanie zbyt proste.
Wtedy poczuła delikatne szarpnięcie za prawą rękę. Podekscytowana blondynka zaczęła ciągnąć ją w stronę dopiero co otwartego wejścia. Młodzi ludzie w bandanach i skórach, którzy znaleźli się przed nimi, piszcząc i krzycząc wyciągali się w stronę bileterów, podając im swoje "boskie przepustki". Tu rozgrywa się walka o najlepsze miejsca, te przy samej scenie... by móc być jak najbliżej Nich, czuć tą dziką i surową energię, uderzającą w audiencję wraz z Ich muzyką, osiągnąć szczyt ekscytacji, wijąc się w rytm uderzeń bębnów i szarpnięć strun, śpiewając dzikie słowa wolnego rock n' rolla i dając upust całej swej młodzieńczej złości.
O to właśnie chodzi.
Jak na zawołanie, jednocześnie wyciągnęły swoje wejściówki, i wciąż mocno trzymając się za ręce, dały wciągnąć się w batalię.
Gdy wreszcie przedarły się przez próg otwartych dzisiaj na oścież drzwi, śmiejąc się pobiegły w dół korytarza wyłożonego czerwonym dywanem prosto do wielkiej sali konferencyjnej, dzisiaj przekształconej na salę koncertową. Słabe oświetlenie dawały lampy zawieszone pod zdobionym sufitem. Dzięki temu, że były drobne i niewysokie, ale wysportowane, udało im się przecisnąć i przegonić większość ludzi. Znalazły się po prawej stronie oświetlonej reflektorami sceny, miały ją prawie na wyciągnięcie ręki.
- Podekscytowana? - radosna Anna zwróciła się do Blue.
- Jeszcze jak! - odpowiedziała rozentuzjazmowana blondynka, która praktycznie podskakiwała w miejscu. Po chwili wyciągnęła rękę i wskazała na baner wiszący za estradą. - Róże i pistolety. Ładne przesłanie.
Skye uniosła pytająco jedną brew.
- Pistolet to znak wojny i żądzy krwi, a róża z kolei oznacza pokój i miłość... Logo kontrowersyjne niczym ich piosenki i oddające charakter naszego świata.
- Och, Blue... Żebyś ty na co dzień była tak spokojna i skora do przemyśleń! - zaśmiała się Anna i pokręciła głową. - Ale dzisiaj możesz poszaleć, więc się nie wysilaj kochana! - czarnowłosa musiała mówić coraz głośniej, gdyż coraz więcej osób napływało do pomieszczenia i każda z nich też miała coś do powiedzenia, dołączając swój głos do wszechobecnego gwaru.
Można sobie wyobrazić to wszystko bardzo dobrze...
Sala zatopiona w półmroku, oświetlona tylko scenicznymi reflektorami. Falująca masa ludzkich ciał, w różnym wieku, o różnych kolorach skóry i różnym wyznaniu, zgromadzonych w nerwowym oczekiwaniu - dla muzyki, która łączy ich mimo wszelkich odmienności. Stojąca na podwyższeniu perkusja skupia na sobie większość spojrzeń, a co niektórzy przypatrują się stojącym bardziej w tyle, zaraz obok ścian wzmacniaczy wysmukłym gitarom. To już niedługo, jeszcze chwila, moment, a światła przygasną i podniesie się niesamowity krzyk publiki. Tak, można poczuć tą aurę oczekiwania. Tłum jest zgodny niczym jeden organizm, niesamowicie łatwo można wyczuć jakiekolwiek zmiany nastroju. Jest też niesamowitą siłą, potrafi wynieść cię na wyżyny, a z drugiej strony może zniszczyć cię w czasie tak krótkim jak mrugnięcie. Jeśli jednak cię pokocha - już nikt cię nie może pokonać, jednak za wyjątkiem jednej osoby: samego siebie.
Ostatnie przygotowania trwają za kulisami, muzycy wymieniają ostatnie żarty między sobą i są gotowi porwać publikę daleko, daleko w świat dzikiej i nieograniczonej potęgi rocka.
Technik przygasza światła.
Krzyki.
Pojawia się jeden z technicznych, zapowiadając zespół.
Muzycy wchodzą na scenę, słychać trzask włączanego mikrofonu i ciche cyknięcie jednego z talerzy perkusyjnych, zapewne potrąconego niechcący przy wspinaniu się na podest.
Basista rozpoczyna szybkim intro pierwszej piosenki z dzisiejszej setlisty, dołącza się perkusyjny rytm, a ludzie tracą głowę i przestają panować nad swoim zachowaniem. Liczy się teraz, tu i nic więcej. Światła rozbłyskują na nowo, ukazując Bogów Podziemia.
Let the show begin.

Prolog



Dwie dziewczyny szły raźnym krokiem przez miasto, o godzinie, gdy słońce opada lekko w objęcia oceanów. Kiedy zapada w sen, niebo, pozbawione swego opiekuna przechodzi niezwykłą przemianę. Z lazurowego błękitu dnia, rozjaśnia się ono delikatnie złotem, by następnie rzucić się w spektakularne romanse z intensywnymi pomarańczami. Znudzone igraszkami z niestałymi oranżami, porzuca je dla pastelowej czerwieni. Niedługo jednak przy niej zostaje, bo już po niedługiej chwili otula się aksamitnym kolorytem wszelkich odcieni niebieskiego - jednakże, o ile mroczniejszego niż dobrze znany nam błękit jutrzenki. Tu pokazuje nam się z nowej strony, jest nieprzejrzany, nieczuły na szeptem wypowiadane prośby kochanków, by uchylił im rąbek swego sekretu. Bowiem najprawdopodobniej nie ma nic tak wspaniałego i tajemniczego, jak mrok nocnego nieba, rozjaśnianego jedynie delikatnie migotliwymi gwiazdami i blaskiem miesiąca.
Może jest jedna tylko rzecz, wspanialsza od gwieździstego płaszcza nocy - głębokie i lśniące tonie oceanu. Jeśli niebo kusi lotem marzycieli, nic nie działa tak silnie na mężne serca, nic nie woła tak tęsknie, przeszywając na wskroś, jak morskie otchłanie. Nie ma nic milszego dla wiecznie głodnego oka, niż błękit oceanu.
Ocean. Nieujarzmiony i nieprzewidywalny. Niezwykły.
Lecz nie o nim jest ta opowieść. Nie dotyczy też nieba. Można do nich jednak porównać te dwie młode kobiety, dzielnie przedzierające się przez niebezpieczne ulice Nowego Jorku. To o nich jest ta opowieść.
Anna Sue, o oczach ciemnych niczym nocne sklepienie, kryjących nieprzeciętną inteligencję i empatię. Chęć niesienia pomocy innym była silniejsza niż inne jej pragnienia. Jeśli można zmienić świat na lepsze, choćby w niewielkim stopniu, dlaczego by nie?
Blue natomiast, tak zmienna i nieprzewidywalna jak ocean, o oczach ciemnoniebieskich i bystrych, nieświadomie wprowadzająca destrukcję do świata wszystkich wokoło, była dokładnym przeciwieństwem Anny. Była też stworzeniem niezwykle delikatnym, którego każde niszczycielskie działanie było niemym błaganiem o pomoc.
I te oto dwie niezwykle różniące się od siebie dziewczyny, które stanowiły razem nierozerwalną całość, zmierzały do centrum tętniącej życiem metropolii. W wewnętrznych kieszeniach swoich jeansowych kurtek ukrywały nieduże kawałki zadrukowanego papieru. Informowały one o miejscu, dacie i godzinie koncertu rockowego. Bilety te dostały od przyjaciela i stwierdziły, że posłuchanie tej obłędnej, topowej kapeli jest dobrym pomysłem na spędzenie wieczoru.
Ale to one tak twierdziły. O tym, jakie znaczenie miała ta jedna, z pozoru błaha decyzja, miały dowiedzieć się o wiele później...