sobota, 26 stycznia 2013

Rozdział 4


Anna szukała kluczy w torebce, starając się zbytnio nie hałasować. Była trzecia w nocy i Izzy z Blue najprawdopodobniej spali, więc nie chciała ich obudzić. Taką miała nadzieję, że spali. Według gorszego scenariusza Blue mogła zamordować chłopaka i obecnie chować jego szczątki po śmietnikach Nowego Jorku. A w najczarniejszym z czarnych scenariuszy, Izzy i Blue mieli się w sobie zakochać i obecnie poddawać próbie wytrzymałość sprężyn w łóżku. Jednak jak na takie zajęcia, na klatce było za cicho - przy tak cienkich ścianach Skye słyszałaby każde zgięcie się sprężyny.
Dziewczyna próbowała odgonić natrętne obrazy potrząśnięciem głowy, ale sprawiło to tylko, że jej słabe poczucie równowagi zostało całkowicie unicestwione i zatoczyła się na drzwi, które... były otwarte.
Bliskie spotkanie z wykafelkowaną podłogą korytarza sprawiło, że głowę Ann rozrywał niesamowity ból. Z rozciętego łuku brwiowego sączyła się na podłogę krew, jednak przypływ adrenaliny sprawił, ze w tym momencie najważniejszą rzeczą stało się pytanie, które zdominowało całkowicie jej świadomość: gdzie jest Blue?
Przeszukanie małego mieszkania zajęło dziewczynie paręnaście sekund, ale po jej przyjaciółce i Izzy'm pozostały tylko kubki po kiślu i wszechobecne śmieci.
Czarnowłosa wróciła na klatkę, przysiadła na schodach i chowając głowę w ramionach, zaniosła się rzewnym płaczem.



*kilka godzin później*


Telefon dzwonił i dzwonił, a czarnowłosa dziewczyna siedziała tylko na kuchennym krześle, patrząc się tępo w aparat. Blue by nie zadzwoniła, nigdy nie dzwoniła jak znikała, taką miały niepisaną umowę. Po prostu wracała, kiedy miała na to ochotę. Ale zwykle było to parę godzin i dziewczyna nigdy nie wychodziła, gdy Ann nie było w domu.

Czarnowłosa mrugnęła parę razy, by pozbyć się nieprzyjemnego pieczenia w kącikach oczu. Po chwili dwie wielkie łzy znalazły się na jej policzkach, a po nich spłynęły następne i następne.
Siedziała tak jeszcze przez wiele kwadransów, aż w pewnym momencie usłyszała głośne pukanie do drzwi i nawoływanie:
- Anna? Blue? Jesteście tam? - to Alice stała pod drzwiami. Jednak hałasy w tle zrodziły w Ann przekonanie, że jej przyjaciółka nie jest sama. Nie myliła się.
- Stradlin! Otwieraj, kurwa! Albo wchodzimy siłą! - jakiś miękki, męski głos zaczął krzyczeć jednocześnie z Alice, w której tonie już dało się wyczuć panikę.
Trzeci głos, bardzo skrzeczący, uciszył wszystkich, po czym powiedział ciszej:
- A sprawdziliście, czy może drzwi nie są otwarte?
Po chwili ciszy rozległo się skrzypnięcie zawiasów. Alice wpadła jak burza do mieszkania i gdy spojrzała w stronę kuchni, serce w niej zamarło. Anna siedziała przy stole, włosy miała kompletnie rozczochrane, a połowa twarzy ubarwiona była ciemnoczerwoną posoką, w której strumyk łez zrobił przerwę. We krwi była także bluzka dziewczyny i spodnie, a sama wydawała się nierealnie blada.
Isbell stała w progu i pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co powiedzieć. Za nią w drzwiach pojawiły się twarze trzech mężczyzn o długich włosach i kupa włosów, które były czwartym z nich. Zza zszokowanej ściany kudłów, z której dało się usłyszeć takie wyrażenia, jak "W chuj", "O kurwa" i "Ja pierdolę", a także setki innych, niesklasyfikowanych jeszcze przekleństw, wybił się niepewny, kobiecy głos.
- Stevie, co się dzieje? Nic nie widzę...
Niższy z dwóch blondynów odwrócił się do tyłu i przepuścił przed siebie młodą dziewczynę, na oko w piątym miesiącu ciąży, którą trzymał kurczowo za rękę. Miała duże zielone oczy w kształcie migdałów, pełne usta w kolorze dojrzałej maliny i kasztanowe włosy. Wydawała się być tak krucha i delikatna, jakby miał ją połamać lekki powiew wiatru.
Gdy zobaczyła Annę, na jej twarzy wpierw wymalowało się zdziwienie, ale już ułamek sekundy zastąpiła je determinacja.
- Steven, weź jakiś ręcznik - powiedziała do chłopaka, puściła jego rękę i podeszła do Skye. Palcami odgarnęła jej włosy z twarzy, a jej ukochany rozglądał się w łazience za ręcznikiem.
- Mam na imię Lise - zaczęła dziewczyna. - Wszystko będzie dobrze. Cii, nie płacz... - mówiła do Ann gładząc ją po policzku, gdy Steve przyniósł jej wilgotny ręcznik. - Pomożemy ci - uśmiechnęła się delikatnie do zakrwawionej dziewczyny i zaczęła przecierać jej twarz. - Opowiedz nam, co się stało. Pomożemy ci - dodała, na co kąciki ust czarnowłosej lekko drgnęły i uniosły się w marnej imitacji uśmiechu.



__________________________________________
Okej, napisałam. Bohaterów uzupełnię w najbliższych dniach, teraz nie mam czasu.
Krótko, niestety :c
Komentujcie! :)







piątek, 18 stycznia 2013

Rozdział 3.

Lize, kocham Cię XD Ty mój kaloszu do pary *_____*
Kocham też Szatanu.
Kocham Sumi.
Kocham Mikaelę, dziękuję za kartkę ;*
To to jest dla Was :3


Blue niepewnie uchyliła drzwi i od razu w cienkiej szczelinie między futryną pojawiły się czarne oczy jej przyjaciółki.
– Blue – powiedziała Anna najspokojniej, jak umiała. – Alice dziś nie przyjdzie.
Blondynka zmroziła Annę wzrokiem, która bacznie przyglądała się zamianom nastroju drugiej dziewczyny. Widząc, że w miarę dobrze idzie jej przyswajanie informacji, kontynuowała:
– Ale jest jej brat, Dede… – słysząc chrząknięcie z tyłu, szybko poprawiła swój błąd. – To znaczy Jeff… Eeem, albo Izzy…
– Cokolwiek – wtrącił chłopak.
Blue, słysząc ton chłopaka od razu szeroko się uśmiechnęła i wyszła z łazienki, nieomal nokautując drzwiami swoją przyjaciółkę.
– Może być – gdy blondynka to mówiła, uśmiech cały czas nie schodził z jej twarzy. Uściskała skołowaną Ann i praktycznie wypchnęła za drzwi wejściowe. – Papa! – wykrzyknęła, po czym zatrzasnęła za dziewczyną z hukiem drzwi, zostając sam na sam z Izzy’m, który zaczynał się bać.
– Jesteś może głodny?
– Emm.. w sumie – zastanowił się chwilę. Nic nie jadł od dobrych trzech dni, bo i po co, gdy czas na przygotowywanie jedzenia można przeznaczyć na coś o wiele ciekawszego, jak grzanie hery lub opróżnianie butelek? Co ja tu właściwie, kurwa, robię?, pytał sam siebie, po czym wzruszył ramionami i dał zaciągnąć się do kuchni, gdzie drobna dziewczyna usadziła go na stołku i postawiła talerz
z kanapkami z dżemem. Nawiasem mówiąc, był to raczej dżem z kanapką.
– Dzięki – mruknął, wsadzając sobie pierwszą do otworu paszczowego. Blue skubała jedzenie i bacznie przyglądała się chłopakowi, którego oczywiście rozpoznała od razu.
W kuchni, która była o niebo lepiej oświetlona niż korytarz czy sypialnia, dało zauważyć się parę ciekawych szczegółów w wyglądznie chłopaka. Jego włosy były czarne, jednak z granatowym (a może nawet fioletowawym?) poblaskiem. Na szczęce, z lewej strony, miał pieprzyk, a w lewym skrzydełku nosa niewielki kolczyk. Przesunęła wzrokiem po jego silnych ramionach i klacie, której walory uwydatniał czarny, obcisły T-shirt. Wróciła do jego twarzy i czarnych oczu, które od dłuższej chwili się jej przypatrywały.
Izzy był zaciekawiony tą małą osóbką, która tak bezczelnie mu się przyglądała. Ale zamiast wyjść, jak to miał w takich przypadkach
w zwyczaju, został – coś w niej było, co nie pozwalało mu jej zwyczajnie olać.
Może to, jak w jej włosach odbijały się świetlne refleksy. Albo to znamię w kąciku oka o wielkości pestki jabłka. Była taka zwyczajna ale jednocześnie… niezwyczajna. Brawo, świetna logika, pomyślał chłopak z przekąsem.
Blue była zgrabna, a barka jakiś nieziemsko wielkich piersi nie zmieniał faktu, że była atrakcyjna dla gitarzysty. A to nie wróżyło dobrze. Od dziewczyny biła taka pewność siebie, roztaczała wokoło aurę, która przyciągała go niczym ziemskie przyciąganie. A jej oczy… jej oczy miały kolor niczym błękitny ocean.
Izzy wciągnął głęboko powietrze przez nos i szybko odwrócił wzrok, po czym wbił go w talerz, na którym ostały się tylko okruszki.
– Pójdziemy na spacer?
Chłopak drgnął na dźwięk głosu dziewczyny, bowiem w pomieszczeniu panowała idealna cisza. Anna przed wyjściem wyłączyła radio i wszędzie było cicho.
- M-może później – powiedział. Sam nie wierzył, że się zająknął na początku. To były jakieś czary, bo jak to wytłumaczyć? Nigdy nie mówił na darmo, a jak już się odzywał, to zawsze był pewny tego, co mówi. Zawsze.
- Dzięki – mruknął i wstał od stołu. Poszedł do sypialni, jak najdalej od niej. Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym za sprawą zasłon panował półmrok. Gdzie nie gdzie leżały w nieładzie ubrania, łóżko było nie pościelone a w kącie pokoju coś wyraźnie śmierdziało. Izzy podszedł i zauważył, że smrodek unosił się z klatki, w której jakieś dwie futrzane kulki patrzyły się na niego wyłupiastymi oczami jak paciorki.
Stradlin wpatrywał się w świnki morskie tak usilnie, że nie zauważył, kiedy Blue znalazła się obok niego. Ocknął się dopiero wtedy, gdy jeden z futrzaków znalazł się jakieś trzy cale od jego twarzy.
- To jest Kiwi – Blue praktycznie rzuciła małe, przerażone zwierzątko na klatę tego większego, równie  przerażonego zwierzątka. – A ten drugi kłak to Pusia, tyle że ona gryzie i jej nie wyjmuję.
Dziewczyna zbliżyła się do Jeffa i podrapała za uszkiem świnkę, na co ta zaburczała jak… jak… jak stary telefon.
- Jakie śmieszne – powiedział Izzy i zaśmiał się, jednak po chwili mina mu zrzedła, Blue za to rzuciła się na łóżko i zaczęła się turlać ze śmiechu. Chłopak odłożył zwierzaka do klatki, a ten szybko schował się w domku, pozostawiając czarnowłosego z dosyć mokrym prezentem na bluzce.
- Fuck – mruknął Izzy i popatrzył się z wyrzutem na ocierającą łezki z kącików oczy Blue. – Wiedziałaś, że to zrobi!
- Nie! – zaprzeczyła dziewczyna, energicznie kręcąc głową, przez co jasne loki zaczęły podskakiwać na wszystkie strony. – Po prostu twoja mina była bezcenna!
Jeff westchnął ciężko i zdjął zasikaną przez Kiwi bluzkę. Blue podeszła, wyjęła ubranie z jego rąk i poszła dorzucić do prania, po czym wstawiła pralkę. Wróciła do chłopaka, który wciąż stał w tym samym miejscu, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Blondynka popatrzyła się chwilę na jego umięśniony tors, który bez koszulki prezentował się o wile lepiej, i wyciągnęła ze stojącej przy drzwiach szafy dużą, luźną koszulkę w czarnym kolorze.
- Powinna pasować – powiedziała dziewczyna i ze smutkiem patrzyła, jak chłopak zakłada na siebie koszulkę. Była trochę za luźna, ale to mu nie przeszkadzało.
- Dzięki – mruknął.
Ten facet chyba umie tylko mruczeć, myślała Blue, a na głos powiedziała:
- To co robimy?

***KILKA GODZIN OGLĄDANIA TELEWIZJI I JEDZENIA KIŚLU PÓŹNIEJ***


- Izzyyyy – jęknęła rozwalona na łóżku Blue. – Obiecałeś mi spaceeeer!
- No dobra, chwilę… tylko wstanę – odpowiedziała jej jakaś masa leżąca na podłodze i gapiąca się tępo w telewizor.
Po kolejnej długiej godzinie tej dwójce udało się wstać, ogarnąć swój wygląd i wyjść z mieszkania. Było już ciemno, a powietrze szybko traciło na temperaturze. Dziewczyna otuliła się szczelniej białą, skórzaną kurtką i ruszyła w dół ulicy, a Izzy poszedł za nią niczym cień.
W czasie tego jednego dnia to stworzenie stało mu się całkiem bliskie – tak samo nie lubili ludzi, a kochali kisiel, głupawe seriale w telewizji i nic nie robienie cały dzień. Chłopak uśmiechnął się pod nosem, tak żeby nikt nie widział. Podobała mu się. Ale coś zmąciło tą idealną chwilę, gdy obserwował jej pośladki poruszające się w rytm kroków blondynki. Głód. Nie brał od rana. Sprawdził kieszenie kurtki – znalazł niewielki woreczek w środkowej kieszeni. Mało, nie dotrzymam do jutra, przemknęło mu przez głowę.
W czasie gdy Izzy zajęty był rozmyślaniem o heroinie, Blue wskoczyła do zielonego kabrioletu stojącego przy chodniku. Gdy zaczęła gmerać przy desce rozdzielczej, Izzy dwa metry dalej wytrzeszczał oczy.
- Co ty robisz?! – syknął, podbiegając do samochodu. – Ktoś cię zobaczy! Wysiadaj! – próbował przemówić dziewczynie do rozsądku, ale gdy otworzyła skrytkę przy miejscu pasażera, a jej oczom ukazały się kluczyki, wielki, triumfalny uśmiech wykwitł na jej twarzy.
Odpaliła silnik.
- Wskakuj! – powiedziała do chłopaka, a oczy niebezpiecznie jej zabłyszczały. To nie wróżyło dobrze. – Liczę do pięciu. Raz… dwa… trzy…
Izzy wskoczył na tylne siedzenie i w milczeniu przesiadł się do przodu, gdy dziewczyna ruszała z miejsca z piskiem opon. Nic nie powiedział, chociaż wszystko aż w nim krzyczało: nie!


__________________________________________
To dochodzimy do tego momentu, gdy zaczyna się właściwa część opowiadania :D Zapraszam do komentowania – to na prawdę jest dla mnie ważne. Dzięki temu mobilizuję się, by pisać dalej. Więc jeśli przeczytałeś, zostaw po sobie chociaż dwa słowa. Proooszę OuO

Rozdział 2.


Napisałam to. Ja. Sama. Tymi palcami! *macha sobie tymi patyczakowatymi tworami przed twarzą*
Jestem ciekawa, czy kogoś to rozwinięcie akcji zdziwi, mwahahaha. Koncert się zaczyna i... BUM, NIESPODZIANKA!
Dedykuję go: Lize, Misie Mikaeli, Szatany, Marcie (u której pojawiają się znów rozdziały, tyle że pod nowym adresem: www.duffowa-dust-n-bones.blogspot.com , czytajcie i komentujcie kochani!) i wszystkim tym, którzy ze mną wytrzymują :D Kocham Was wszystkich i każdego z osobna!
Czytajcie, zapraszam do komentowania :)
~nie-do-końca-sprawna-na-umyśle ZuZ



Przez szczelnie zasłonięte żaluzje do dusznego pokoju usiłowały przebić się promienie letniego słońca. W pomieszczeniu dało wyczuć się wszechobecną aurę snu, ten przytłumiony zapach pościeli, kurzu i jakiś innych, nieopisanych przez człowieka jeszcze woni, komponujących się w ten arras. Gdyby można było ubrać to  wszystko w barwy, dominowały by brązy i zaśniedziałe złota. Idealną ciszę zalegającą w mieszkaniu mącił jedynie dźwięk pracującej lodówki i równomiernych oddechów dwóch dziewczyn. Jedna z nich poruszyła się pod cienką kołdrą i ziewając zaspanie otworzyła oczy. Zwróciła je w stronę stojącej po prawej szafki nocnej, na której po paru sekundach rozdzwonił się budzik. Brunetka szybkim i zdecydowanym uchem wyłączyła go i spojrzała na swoją towarzyszkę, która przeklinając to, na czym świat stoi, zagrzebała się głębiej w ciepłe i bezpieczne otoczenie, jakim było rozległe, praktycznie trzyosobowe łóżko.
- Blue, skarbie, śpij jeszcze, śpij - mruknęła sennie Ann, z typową dla siebie poranną chrypą, po czym powolutku wstała i ruszyła do drugiego pokoju, jakim była niewielka łazienka.
- Skyeee, do cholery, myj ciszej te zęby! TU SIĘ ŚPI! - ryknęło wściekłe zwierzę, które zostało zirytowane tą poranną niesubordynacją swojej niewol... ee, przyjaciółki.
Ann tylko wzruszyła ramionami i po załatwieniu wszystkich spraw łazienkowych, włączając w to ubranie się i uczesanie, poszła do kuchni. Nucąc wesoło pod nosem, dziewczyna zaczęła przygotowywać śniadanie sobie i zwierzęciu, które właśnie barykadowało się w łazience. Wstawiła wodę na kawę i zaparzyła dwa wielkie kubki. Ogromne.
- It's so easy, easy, when everybody's tryin' to... - perfekcyjnie wyśpiewane wersy jednej z piosenek z wczorajszego koncertu przerwał ostry dźwięk telefonu. Zaskoczona brunetka sięgnęła po znajdującą się na wyciągnięcie ręki słuchawkę i odebrała połączenie.
- Halo? - spytała niepewnie.
- Ann? Ann! Słuchaj, skarbie, miałam dzisiaj wpaść do Blue , prawda? Bo ty jedziesz tam gdzieś, do Bostonu, jak dobrze pamiętam. Słuchaj, ja nie mogę przyjść, ale mój brat jest w mieście i czy nie byłoby problemu, gdyby to on wpadł? - lawina słów niezwykle szybko i melodyjnie wypowiedzianych przez rozmówczynię Skye powinna była ją przygnieść do samej wykafelkowanej podłogi, ale mimo obaw dziewczyny, nic takiego się nie stało.
- Alice... Ehm, pewnie, że nie ma problemu. A który z twoich braci przyjdzie, Garrett czy Dede? - wtrąciła nieśmiało brunetka.
- Dede, Dede, wpadł na dwa tygodnie. Powinien za chwilę u was być. Skarbie, ja lecę, bo dzwonię z pracy i klienci przyszli, miłego dnia, papatki! - powiedziała Alice i rozłączyła się.
- Pa - westchnęła Anna do sygnału i odwiesiła słuchawkę. Uśmiechnęła się do siebie - cała Alice, trajkocze jak najęta i zawsze jest taką optymistką, jakby nic nigdy jej nie martwiło i niczym się nie przejmowała.
Anne przygotowywała dwa stosy kanapek: jeden na śniadanie dla niej, Blue i wspomnianego chłopaka, drugi zaś jako zapasy na drogę do Bostonu, bowiem dziewczyna miała tego dnia do wykonania pewne nie cierpiące zwłoki zadanie. Automatycznie rozsmarowywała na równo ukrojonych kromkach chleba odrobinkę masła i dużo dżemu, bardzo dużo dżemu, potrafiła zużyć cały duży słoik na jedno śniadanie - ba, nawet, jeśli jadła sama! W kuchni czuła się na swoim miejscu, jak nigdzie. Dziewczyna uwielbiała gotować, było to jej pasją od maleńkości. Była z resztą prawą ręką szefa kuchni w jednej z prestiżowych nowojorskich restauracji i pięła się śmiało po szczeblach kariery.
Przysiadła na brzegu i zaczęła przeżuwać przygotowane kanapki. Sięgnęła do stojącego na parapecie radia i ustawiła na pierwszą lepszą stację, która nadawała całkiem fajne kawałki. Kilka utworów i kanapek później, mniej-więcej w połowie piosenki "Girls, Girls, Girls" Mötley Crüe rozległo się niepewne stukanie do drzwi. Anna zeskoczyła ze stołka, otrzepała ręce i ubranie z okruszków, rękawem przetarła usta i otworzyła drzwi. Ze starszym bratem przyjaciółki widziała się, gdy miała czternaście lat. Chłopak był od niej dokładnie dwa lata starszy, a po ukończeniu lat szesnastu wyjechał z miasta i tyle go widzieli. Odkąd pamiętała wagarował i włóczył się po ulicach z gitarą, nieporadnie próbując poderwać jakieś dziewczyny. W ostatecznym rozrachunku wyjechał dziesięć lat temu do Los Angeles robić karierę muzyczną i tyle go widziała. Wracając do podrywania: pewnego razu, po dosyć mocnych ulewach, siedział na barierce przy ulicy, a Anna i jej koleżanki przypatrywały się poczynaniom kolegi, dla którego wszystkie (za wyjątkiem Skye, oczywiście) zrobiły by wszystko. Wypatrzył sobie jakąś dobrze wyposażoną przez naturę blondynkę, na oko pół raza starszą od niego. Zaczął grać coś Zappelinów, a dziewczyna rzuciła mu tylko ukradkowe spojrzenie i przewróciła oczami, jednak zatrzymała się i słuchała. Kilkanaście sekund później z dość sporą szybkością nadjechał autobus i biedny Dede został gruntownie zlany wodą. Dziewczyna wybuchnęła głośnym śmiechem i odmaszerowała, dumnie kręcąc tyłkiem.
Anna Sue uśmiechnęła się na to wspomnienie i z uśmiechem otworzyła drzwi, by po chwili szeroko otworzyć oczy ze zdziwienia. Prawda, mężczyzna, którego zobaczyła na klatce schodowej był kościsty i wysoki, jak tamten chłopak, którego pamiętała z młodzieńczych lat. Wszystkim innym natomiast się różnił. Włosy wystające spod kapelusza z rondem z kasztanowego brązu zmieniły kolor na czarny, na nogach miał kowbojki, w które wpuszczone były skórzane spodnie. Miał jeszcze znajomo wyglądającą dżinsową kurtkę i koszulkę z odjazdowym rysunkiem Stevena Tylera z Aerosmith na scenie. Oprócz tego miał na nosie wielkie, czarne okulary. Wyglądał niczym jakaś gwiazda rocka ukrywająca się przed paparazzi.
- Dede? To... ty? - wykrztusiła po chwili dokładnego lustrowania go wzrokiem.
- Nie, kuźwa, święty Mikołaj - odpowiedział chłopak i się wyszczerzył. - Dawno cię nie widziałem - powiedział półgębkiem, jak to miał w zwyczaju i przechodząc obok dziewczyny poczochrał jej włosy, na co ta zaczęła protestować.
W czasie gdy chłopak zapoznawał się z rozplanowaniem mieszkania i zdejmował zbędne rzeczy, dziewczyna spakowała swój prowiant do przygotowanej wcześniej torby i zakładając ją na ramię, zwróciła się do przebywającego w sypialnio-salonie Dede.
- Powinnam wrócić do wieczora - na te słowa czarnowłosy uniósł pytająco jedną brew, aż wyszła za oprawki ciemnych okularów. - Jak nie to... będę cię musiała poprosić, byś został tu z nią na noc - powiedziawszy to, wlepiła wzrok w bliżej nieokreślony punkt na podłodze.
Chłopak zdjął szkła i wytrzeszczył na dziewczynę oczy. Że co ona usiłowała mu przekazać?!
- Przepraszam! Ale Alice powinna ci wszystko wyjaśnić - westchnęła. - To właściwie moja wina, mogłam załatwić to wcześniej, a nie czekać aż leki się skończą.... Bo widzisz, Blue ma zaburzenia psychiczne i bez leków nie powinna zostawać bez opieki. Przepraszam! - zwróciła oczy na zakłopotanego chłopaka i omal się nie przewróciła. - Jezu!
Złapała się futryny drzwi kuchennych. W tym momencie dałaby sobie głowę uciąć, że tego samego chłopaka widziała na wczorajszym koncercie i to bynajmniej nie wśród publiki.

Rozdział 1.



Blue wypowiedziała parę słów szeptem, niewiele głośniejszym niż szelest liści poruszanych letnim wiatrem. Anna odwróciła się w jej stronę, odrywając wzrok od świetlnych neonów i przenosząc go na przyjaciółkę, która nerwowo przygryzała swoją dolną wargę. Jeszcze zamyślona czarnowłosa zmarszczyła brwi, sprawiając tym samym, że między jej cienkimi i zadbanymi brwiami pojawiły się dwie niewielkie zmarszczki. Jej towarzyszka zaprzestała znęcania się nad swoimi pełnymi ustami w kolorze dojrzałej maliny i wygięła je w jednym z najpiękniejszych i najbardziej promiennych uśmiechów, jakie miała do zaoferowania światu.
- Skye, nie puszczaj mnie - powtórzyła głośniej Blue i splotła palce ich dłoni w pewnym uścisku.
Anna przytaknęła i rozchmurzyła się. Raczej nic nie powinno pójść po złej myśli, z uporem odganianej przez Skye. Jednak, jak sama doskonale wiedziała, należy brać pod uwagę każdą ewentualność.
Światło uliczne zmieniło kolor z ciemnoczerwonego na jarzący się zielony. Dziewczęta ruszyły ramie w ramię przez przejście, przy akompaniamencie dźwięków pracujących silników i tupotu ludzkich butów na asfalcie. Zawsze szły jak najbardziej z brzegu i najbliżej samochodów, już gotowych by rwać na przód...
Blue wykonywała wtedy wolną ręką delikatne ruchy, przepuszczając między palcami światła reflektorów. Dobrze, że nie padał deszcz. Wtedy blondynka najpewniej ciągle stałaby na chodniku, zafascynowana tańcem kropli w świetle, pozwalając, by ci wszyscy ludzie przeszli obok niej, goniąc za swoimi sprawami, śpiesząc się, nie wiadomo po co i gdzie. Przecież i tak wszyscy kiedyś umrzemy, a wtedy to, co dzisiaj wydaje się najważniejszą częścią naszej egzystencji, będzie niewiele więcej warte niż garść popiołu. Dlatego ta blondynka cieszyła się każdą chwilą i zachwycała się każdą rzeczą codzienną, dla niej jakże niezwykłą w swojej prostocie...
Zamyślona nie zauważyła, gdy zbliżyły się do celu swojej podróży. Przed majestatycznym budynkiem hotelu zebrał się już spory tłum ludzi. Zewsząd dało się usłyszeć głośne rozmowy, czy wybuchy śmiechu przy akompaniamencie brzęczących łańcuszków przy spodniach, na szyjach, nadgarstkach czy Bóg jeden wie gdzie jeszcze.
Anna odwróciła się do tyłu, rzucając tęskne spojrzenie na swoje ulubione The Pond, skryte za zielonym listowiem drzew otaczających Central Park od strony Ritza. Nagle naszła ją ochota by znaleźć się na swoim ulubionym cyplu, tam gdzie z ziemi wystają korzenie starego dębu i usiąść razem z Blue na kamieniu i posiedzieć sobie w ciszy. Jednak na dzisiaj miały zupełnie inne plany, które jednak też jej odpowiadały. Nie mogą przecież całego życia przesiedzieć same, napawając się ulotną chwilą życia. To byłoby zdecydowanie zbyt proste.
Wtedy poczuła delikatne szarpnięcie za prawą rękę. Podekscytowana blondynka zaczęła ciągnąć ją w stronę dopiero co otwartego wejścia. Młodzi ludzie w bandanach i skórach, którzy znaleźli się przed nimi, piszcząc i krzycząc wyciągali się w stronę bileterów, podając im swoje "boskie przepustki". Tu rozgrywa się walka o najlepsze miejsca, te przy samej scenie... by móc być jak najbliżej Nich, czuć tą dziką i surową energię, uderzającą w audiencję wraz z Ich muzyką, osiągnąć szczyt ekscytacji, wijąc się w rytm uderzeń bębnów i szarpnięć strun, śpiewając dzikie słowa wolnego rock n' rolla i dając upust całej swej młodzieńczej złości.
O to właśnie chodzi.
Jak na zawołanie, jednocześnie wyciągnęły swoje wejściówki, i wciąż mocno trzymając się za ręce, dały wciągnąć się w batalię.
Gdy wreszcie przedarły się przez próg otwartych dzisiaj na oścież drzwi, śmiejąc się pobiegły w dół korytarza wyłożonego czerwonym dywanem prosto do wielkiej sali konferencyjnej, dzisiaj przekształconej na salę koncertową. Słabe oświetlenie dawały lampy zawieszone pod zdobionym sufitem. Dzięki temu, że były drobne i niewysokie, ale wysportowane, udało im się przecisnąć i przegonić większość ludzi. Znalazły się po prawej stronie oświetlonej reflektorami sceny, miały ją prawie na wyciągnięcie ręki.
- Podekscytowana? - radosna Anna zwróciła się do Blue.
- Jeszcze jak! - odpowiedziała rozentuzjazmowana blondynka, która praktycznie podskakiwała w miejscu. Po chwili wyciągnęła rękę i wskazała na baner wiszący za estradą. - Róże i pistolety. Ładne przesłanie.
Skye uniosła pytająco jedną brew.
- Pistolet to znak wojny i żądzy krwi, a róża z kolei oznacza pokój i miłość... Logo kontrowersyjne niczym ich piosenki i oddające charakter naszego świata.
- Och, Blue... Żebyś ty na co dzień była tak spokojna i skora do przemyśleń! - zaśmiała się Anna i pokręciła głową. - Ale dzisiaj możesz poszaleć, więc się nie wysilaj kochana! - czarnowłosa musiała mówić coraz głośniej, gdyż coraz więcej osób napływało do pomieszczenia i każda z nich też miała coś do powiedzenia, dołączając swój głos do wszechobecnego gwaru.
Można sobie wyobrazić to wszystko bardzo dobrze...
Sala zatopiona w półmroku, oświetlona tylko scenicznymi reflektorami. Falująca masa ludzkich ciał, w różnym wieku, o różnych kolorach skóry i różnym wyznaniu, zgromadzonych w nerwowym oczekiwaniu - dla muzyki, która łączy ich mimo wszelkich odmienności. Stojąca na podwyższeniu perkusja skupia na sobie większość spojrzeń, a co niektórzy przypatrują się stojącym bardziej w tyle, zaraz obok ścian wzmacniaczy wysmukłym gitarom. To już niedługo, jeszcze chwila, moment, a światła przygasną i podniesie się niesamowity krzyk publiki. Tak, można poczuć tą aurę oczekiwania. Tłum jest zgodny niczym jeden organizm, niesamowicie łatwo można wyczuć jakiekolwiek zmiany nastroju. Jest też niesamowitą siłą, potrafi wynieść cię na wyżyny, a z drugiej strony może zniszczyć cię w czasie tak krótkim jak mrugnięcie. Jeśli jednak cię pokocha - już nikt cię nie może pokonać, jednak za wyjątkiem jednej osoby: samego siebie.
Ostatnie przygotowania trwają za kulisami, muzycy wymieniają ostatnie żarty między sobą i są gotowi porwać publikę daleko, daleko w świat dzikiej i nieograniczonej potęgi rocka.
Technik przygasza światła.
Krzyki.
Pojawia się jeden z technicznych, zapowiadając zespół.
Muzycy wchodzą na scenę, słychać trzask włączanego mikrofonu i ciche cyknięcie jednego z talerzy perkusyjnych, zapewne potrąconego niechcący przy wspinaniu się na podest.
Basista rozpoczyna szybkim intro pierwszej piosenki z dzisiejszej setlisty, dołącza się perkusyjny rytm, a ludzie tracą głowę i przestają panować nad swoim zachowaniem. Liczy się teraz, tu i nic więcej. Światła rozbłyskują na nowo, ukazując Bogów Podziemia.
Let the show begin.

Prolog



Dwie dziewczyny szły raźnym krokiem przez miasto, o godzinie, gdy słońce opada lekko w objęcia oceanów. Kiedy zapada w sen, niebo, pozbawione swego opiekuna przechodzi niezwykłą przemianę. Z lazurowego błękitu dnia, rozjaśnia się ono delikatnie złotem, by następnie rzucić się w spektakularne romanse z intensywnymi pomarańczami. Znudzone igraszkami z niestałymi oranżami, porzuca je dla pastelowej czerwieni. Niedługo jednak przy niej zostaje, bo już po niedługiej chwili otula się aksamitnym kolorytem wszelkich odcieni niebieskiego - jednakże, o ile mroczniejszego niż dobrze znany nam błękit jutrzenki. Tu pokazuje nam się z nowej strony, jest nieprzejrzany, nieczuły na szeptem wypowiadane prośby kochanków, by uchylił im rąbek swego sekretu. Bowiem najprawdopodobniej nie ma nic tak wspaniałego i tajemniczego, jak mrok nocnego nieba, rozjaśnianego jedynie delikatnie migotliwymi gwiazdami i blaskiem miesiąca.
Może jest jedna tylko rzecz, wspanialsza od gwieździstego płaszcza nocy - głębokie i lśniące tonie oceanu. Jeśli niebo kusi lotem marzycieli, nic nie działa tak silnie na mężne serca, nic nie woła tak tęsknie, przeszywając na wskroś, jak morskie otchłanie. Nie ma nic milszego dla wiecznie głodnego oka, niż błękit oceanu.
Ocean. Nieujarzmiony i nieprzewidywalny. Niezwykły.
Lecz nie o nim jest ta opowieść. Nie dotyczy też nieba. Można do nich jednak porównać te dwie młode kobiety, dzielnie przedzierające się przez niebezpieczne ulice Nowego Jorku. To o nich jest ta opowieść.
Anna Sue, o oczach ciemnych niczym nocne sklepienie, kryjących nieprzeciętną inteligencję i empatię. Chęć niesienia pomocy innym była silniejsza niż inne jej pragnienia. Jeśli można zmienić świat na lepsze, choćby w niewielkim stopniu, dlaczego by nie?
Blue natomiast, tak zmienna i nieprzewidywalna jak ocean, o oczach ciemnoniebieskich i bystrych, nieświadomie wprowadzająca destrukcję do świata wszystkich wokoło, była dokładnym przeciwieństwem Anny. Była też stworzeniem niezwykle delikatnym, którego każde niszczycielskie działanie było niemym błaganiem o pomoc.
I te oto dwie niezwykle różniące się od siebie dziewczyny, które stanowiły razem nierozerwalną całość, zmierzały do centrum tętniącej życiem metropolii. W wewnętrznych kieszeniach swoich jeansowych kurtek ukrywały nieduże kawałki zadrukowanego papieru. Informowały one o miejscu, dacie i godzinie koncertu rockowego. Bilety te dostały od przyjaciela i stwierdziły, że posłuchanie tej obłędnej, topowej kapeli jest dobrym pomysłem na spędzenie wieczoru.
Ale to one tak twierdziły. O tym, jakie znaczenie miała ta jedna, z pozoru błaha decyzja, miały dowiedzieć się o wiele później...